Logo Karkonoskiego Sejmiku Osób niepełnosprawnych

Gdzie ty Kajus… — Maria Suchecka

To był nasz pierw­szy wyjzd za granicę.

Wybra­li­smy sie na Węgry peł­ni emo­cji, z naj­skrom­niej­szym tury­stycz­nym wypo­sa­że­niem, ale dopó­ki nie sta­nę­li­smy nad Bala­ta­tonm, nie mie­li­śmy poję­cia, jak skrom­nie jeste­śmy wypo­sa­że­ni na tę podróż.W każ­dym razie czu­li­smy się jak pani­ska, a nasi dwaj syn­ko­wie, bo trze­ci jesz­ce nie zja­wił się  na świe­cie, byli tak roz­ra­do­wa­ni, że nic sobie nie robi­li z tego, że nasz namiot był sie­mięż­ny, pie­cyk gazoy bar­dzo skrom­ny, podob­nie jak nasze miski, garn­ki i sztuć­ce. Jed­nej sytu­acji nigdy nie zapo­mnę.. Opu­ści­li­śmy Bala­ton i zaję­li­śmy miej­sce na kem­pin­gu w Buda­pesz­cie, w sąsiwdz­twie innych tury­stów nie tyl­ko z “demo­lu­dów”, ale i z Zacho­du. Nasz Jueczek nawet zaprzy­jaż­nił się z Jutą, rów­no­lat­ką z Danii. Nagle w połu­dnie roz­sza­la­la się wichu­ra. Nad kem­pin­giem zale­gła dziw­na, sele­dy­no­wa poświa­ta. Nie spa­dła ani jed­na kro­pla desz­czu, ale wichu­ra sza­la­la coraz moc­niej. Wczoł­ga­łam się do namio­tu, przy­gar­nęłm syn­kłw do sie­bie, wtu­li­łam ich głów­ki w moje pier­si i dygo­ta­lam za stra­chu. Tym­czasm mój Mąż oraz inni męż­czyź­ni krą­ży­li wokół swo­ich płó­cien­nych domstw, wbi­ja­li wyry­wa­ne przez wiatr “śle­dzie”, moco­wa­li ścia­ny namio­tów,  aż nagle ozle­gły się pio­ru­ny. Przy­ci­sne­łam głów­ki mal­ców jesz­cze mcn­kej, mając uczu­cie, że ojciec moich dzie­ci woju­je z wia­trem i że nas ochro­ni. Nagle runę­ło obok jakieś drze­wo, cudem omi­ja­jąc nasz namiot, ale naza­jutrz z radia dowie­dzie­li­smy się, że wichu­ra spo­wo­do­wa­ła zgo­ny, znisz­czy­ła namio­ty i zded­mo­lo­wa­ła auta. Nasza syren­ka sta­ła nie­tknię­ta. Nie muszę doda­wać, że jako oso­ba reli­gij­na nie prze­sta­wa­łąm odma­wiać różań­co­wych Zdro­wa­siek. Nas omi­nę­ło wszel­kie zło, za co dzię­ko­wa­łam Bogu w naj­bliż­szym koście­le. A praw­da jest taka, że gdzie­kol­wie docie­ra­li­smy naszym autem, a wypa­da­ła nie­dzie­la, szu­ka­li­smy kościo­ła, żeby uczest­ni­czyć we Mszy św.. Natu­al­nie z litur­gii nie rozu­mie­li­śmy an sło­wa, ale czu­li­smy łącz­ność z Sacum. A Ja utwier­dza­łam się w prze­ko­na­niu, że mąż i ja bar­dzo róż­ni­my sie od sie­bie. Ja potra­fi­lam tyl­ko drżeć o syn­ków, nie wyściu­bia­jąc nosa z namo­tu, on nie bacząc na nie­bez­pie­czeń­stwo zapew­niał nam schro­nie­nie pod wątłym płót­nem namio­tu. Wte­dy poję­łam, jak wiel­ka jest róż­ni­ca mię­dzy kobie­tą i męż­czy­zną. Nie wyobra­żam sobie, jak­bym solo spro­sta­ła tej sytu­acji i wspo­mi­na­ją mi się sło­wa na jed­nym z rodzin­nych orzy­jęć, wypo­wie­dzia­ne pzez Syno­wa, kie­dy sta­ra­ła sie spa­cy­fi­ko­wać swo­ją roz­by­ka­na trój­kę mal­sów, ale do akcji wkro­czył nasz Syn i wte­dy ona powie­dzia­łas: jak to jest mądrze na świe­cie urza­dzo­ne, że dzie­ci mają ojca j mat­kę, sama kobie­ta nie zdo­ła­ła­by opa­no­wac syuacji.

Kie­dy wspo­mi­nam tę burzę, zasta­na­wiam się, jak musia­ła sie czuć moja ś.p.Babcia Filo­me­na, kie­dy z piat­ką dzie­ci zosta­ła upro­wa­dzo­na z wła­sne­go domu, świe­żo zbu­do­wa­ne­go w kre­so­wym mistecz­ku Nowa Mysz. Nie­daw­no wyczy­ta­łam w bio­gra­fii poświę­co­nej Ada­mo­wi Mic­kie­wi­czo­wi, że kil­ka lat w tej miej­sco­wo­ści o dziw­nej nazwie miesz­kał Cze­czot, wileń­ski przy­ja­ciel wiesz­cza. To mia­stecz­ko wyro­sło jako osa­da koło zam­ku Radzi­wił­łow, znisz­czo­ne­go przez Szwe­dów, a dwor­scy ofi­cja­li­ści ucie­ka­jąc przed wro­ga­mi zabra­li, co się dało, w tym wypo­sa­że­nie pała­co­wej kapli­cy i prze­nie­sli do pobli­skiej sady, któ­rą nazwa­li Nowa Mysz w odróż­nie­niu od zam­ku noszą­ce­go nazwę Mysz. Nazwa wzię­ła się stąd, że kie­dy wyzna­cza­no płu­giem gra­ni­ce posia­dlo­ści księ­cia i zapy­ta­no go, jak nazwie wzno­szo­ny zamek, odpo­wie­dzial, że nazwa będzie pocho­dzić od zwi­rzę­cia, któ­re pier­we wysko­czy spod płu­ga. A była to mysz, któ­ra prze­szła do historii.

Nocą do domu Bab­ci wdar­li się Sowie­ci, bo już zaczę­ły sie zsył­ki na Sybir, ale kie­dy Bab­cia na ich widok raz za razem pada­ła zemdlo­na, a naj­młod­sza Lusien­ka mia­la zle­d­wie pięć latek, nawet enka­wu­dzi­ści wzru­szy­li się tym wido­kiem i powie­dzie­li, żeby do rana przy­go­to­wa­ła toboł­ki na podróż i wzię­ła  dzie­ciom coś do jedze­nia. Dzia­du­nio Adam był wów­cas w szpi­ta­lu, a naj­star­szy ich syn na par­ce­li, jaką kupi­li po likwi­da­cji szla­chec­kie­go fool­war­ku. Tam miał powstać zaścia­nek Rodzi­ców mojej Mamy. Ona juz miesz­ka­ła w Bara­no­wi­czach, a mój star­szy, kil­ku­let­ni Bra­ci­szek był u Bab­ci. I kie­dy rów­nież jego zgar­nę­li do kon­nych zprzę­gów, wyle­gli ludzie i zaczę­li krzy­czeć, że” eto czu­żuj rebio­nok” i tym spo­so­bem mój Bra­ci­szek unik­nął zesłania.

Bab­cia uchro­ni­ła w tun­drze, w mro­zie i gło­dzie całą piąt­kę, a przez mija­ją­ce lata star­si chłop­cy osią­gnę­li taki wiek, że mogli zgło­sić się do powsta­ją­cej I Armii. I jeden z nich, Warzy­nic mając lat osiem­na­ście poległ  pod Leni­no. Mama w Bara­no­wi­czach gro­ma­dzi­ła suszo­ne owo­ce, sucha­ry i wysy­ła­ła zesła­nej rodzi­nie. Star­si oszczę­dza­li wszyst­ko, by nakar­mić naj­młod­szą sio­st­zycz­kę, a Bab­cia bra­ła do ust tyl­ko tyle poży­wie­nia, by prze­trwać i dalej chro­nić dzie­ci, któ­re nie­ustan­nie powie­rza­ła Bożej Opatrz­no­ści. Siły dawa­ła jej gorą­ca wiara.

Szczę­śli­wie po uciąż­li­wej podró­ży rodzi­na zesłań­ców  dotar­ła do cór­ki, któ­ra juz była repa­trio­wa­na do obec­nej Zie­mi Lubu­skiej. Mówię o mojej  Mamie, opusz­czo­nej przez Męża, któ­ry na usłu­gach nowej wła­dzy został w War­sza­wie, by robić tam karie­rę. Uda­ło mu się reak­cyj­ną rodzi­nę Zony, czy­li mojej Mamy, ultra­ka­to­lic­ką i głę­bo­ko patrio­tycz­ną wyeks­pe­dio­wać na zapa­dłą wieś na Pogó­rzu  Izer­skim, by nikt nie koja­rzył go z tą fami­lia Akow­ców i Sybi­ra­ków, bo Dzia­du­nio juz trwał na zesła­niu w Tom­sku. Iro­nia losu spra­wi­ła, że kie­dy Bab­cia była juz w trans­por­cie z wra­ca­ją­cy­mi zesłań­ca­mi, on docie­rał tam, gdzie ona z dzieć­mi zno­si­ła ponie­wier­kę. To był ten sam Kra­no­jar­skij Kraj, z któ­re­go wró­cił wnędz­nia­ły dopie­ro w 1950 roku, by zdą­żyć pobło­go­sła­wić cór­kę do ślu­bu i umrzeć wśród swoich..

O tym, jaką pote­gą jest miłość, prze­ko­na­łam się, pisząc repor­taż o wojen­nym losie kom­ba­tan­ta ze Szklar­skiej Porę­by. Będącw Armii Ander­sa, wal­czył za Ojczyc­nę na zachod­nich fron­tach, a nim ruszył na front, zdą­żył się ożenić.Naturalnie nie­bez­piecz­nie było po woj­nie wacać do kra­ju z pięt­nem żoł­nie­rza, któ­ry wal­czył w niw­ła­ści­wych for­ma­cjach. Przez dzie­się­cio­le­cia liczył się szlak bojo­wy od wscho­du do Ber­li­na. Żona nie tra­ci­ła nadziei na powrót męża.Wolała go odwie­dzać nawet w wię­zie­niu, niż tęsk­nić w kra­ju. Ale kie­dy tyl­ko nada­rzy­ła sie spo­sob­ność, kom­ba­tant odszu­kał żonę i wró­cił, by po kil­ku atach roz­łą­ki  juz nigdy się nie roz­stać. Tam wła­śnie pierw­szy raz piłam kawę przy­rzą­dzo­ną po arab­sku, w kocioł­ku, tak jak mój boha­ter nauczył się na Bli­skim Wschodzie.

Kie­dy patrzy­łam, jak ogar­nia­li sie­bie peł­ny­mi miło­ści spoj­rze­nia­mi, w któ­rych była zaspo­ko­jo­na tęsk­no­ta, przy­po­mnia­łam sobie sło­wa z jed­nej powie­ści Emi­la Zegdał­wi­cza, któ­ry napi­sał, że  naj­więk­szym afro­dy­zja­kiem jest wierność.

Zaś wybit­ny poeta stwier­dził, że wiel­ka miłość wyma­ga wie­kie­go cha­rak­te­ru. Nasz Ojciec do nas nie wró­cił, choć sys­tem, dla któ­e­go żył jesz­cze przed woj­ną, sro­dze go roz­cza­ro­wał i ogrom­nie skrzywdził,lokując  w wię­zie­niu na Rako­wic­kiej. Jak wie­le powo­jen­nych samot­nych kobiet, rów­niez moja Mama musia­ła spro­stać loso­wi. Czar­no­wło­sa, szczu­pła, urdzi­wa mia­ła oka­zje nawet  przy powo­jen­nym defi­cy­cie męż­czyzn uło­żyć sobie zycie, ale dla niej naj­waż­niej­sze były dzie­ci, a na zawsze wią­żą­cy ślub sakra­men­tal­ny, zwar­ty z pra­wo­sław­nym Bia­ło­ru­si­nem, któ­ry z powo­du miło­ści przy­jął rzym­sko ‑kato­lic­kie wyzna­nie, dla niej pozo­sta­wał wiel­kim zobowiązaniem.

Kie­dy zaczy­na­łam pisać ten tekst, ditar­ła do mnie wia­do­mośc, że wła­śnie jeden z moich Sze­fów pocho­wał Żonę.Wiele lat temu jej orga­nizm spu­sto­szy­ła strasz­na cho­ro­ba. Miesz­ka­li na zab­b­zań­sm­kim blo­ko­wi­sku, bez win­dy. Wiel­kim sta­ra­nie zgr­ma­dzi pie­nią­dze na zakup domu, gdzie jego bar­dzo poszko­do­wa­na Żona mogła mimo spu­sto­szo­nych sił bywać w ogro­dzie na powi­we­trzu. Tam stop­niu­wo prze­cho­dzi­ła na tyle sku­tecz­ną reha­bi­li­ta­cje, że sama odbie­ała tele­fo­ny i przy­czą­dza­ła osi­łek, kie­dy zosta­wa­ła sama w domu. Przez dzie­sie­cio­le­cia bar­dzo przy­stoj­ny, inte­li­gent­ny mąż­czy­zna ota­czał Ją tro­ską, leczył, reha­bi­li­to­wał, nie oglą­dał sie za inny­mi kobie­ta­mui, Żona pozo­sta­ła jego wiel­ką miło­ścią. Nie wie­dzia­łam o tej wiel­kiej stra­cie, nawet nie poże­gna­łam tej wspa­nia­łej Ooso­by, sama spo­nie­wie­ra­na przez Covid 19. Ale mój bez­no­gi Mąż już nie mógł mnie doglą­dać, bo śmierć zabra­ła Go czte­ry lata temu.  Przez 54 ata dzie­li­li­smy los wytrwa­le, róż­niąc sie ogrom­nie, ale trwa­jąc przy sobie, bo naj­waż­niej­sza była miłość i dobro dzie­ci. Dwu­krot­na ampu­ta­cja Jego nogi była dla nas bole­sna, ale z syna­mi podzi­wia­li­śmy pogo­dę ducha ich Ojca, a kie­dy musiał zre­zy­gno­wać z tego, co nie­sie świat, ja spro­wa­dza­łam świat do nasze­go miesz­ka­nia, urzą­dza­jąc przy­ję­cia dla wier­nych, nie­zwod­nych przyjaciół.

Jeże­li mama spro­sta­ła loso­wi, to dzie­ki bab­ci, któ­ra była naj­wyż­szym autry­te­tem o sur­wych zasa­dach, mnie wszyst­ko wyda­wa­ło się do poko­na­nia. A Mąż pra­co­wał mimo nie­peł­no­spraw­no­ści do 60 roku zycia. Moją bab­cię sybe­ryj­j­sa nie­do­la uod­por­ni­ła ją na wszel­ki trud, na wszel­ki ból, więc i kie­dy wła­ma­ła ręke w goso­dar­stwie, wytrwa­ła z ramie­niem umoc­no­wa­nym na desce. Była mnie mnie wzo­rem wytrwałości.,

Kie­dy zasta­na­wiam się, czym jest rdzi­na, przy­po­mi­nam sobie, że opar­ciem dla mlod­szych siostr i dla rodzi­ny osa­mot­nio­nej sio­stry naj­str­szej był wuj­kek, ten, któ­ry nie poległ na fron­cie, bo był  za mło­dy, by z Sybe­rii ruszyć nad Okę lub do Ander­sa. Jego Bra­cia pole­gli za Ojczy­znę. Był wytrwa­ły i opie­kuń­czy dla tej całej gro­mad­ki i nie uło­żył sobie życia,  dopo­ki nie powy­da­wał sio­sty za mąż. Nie nrze­ka­jąc na los, zprze­gła konie do brycz­ki i woził zalą rodzi­nę do para­fial­ne­go kosco­ła w Sta­rej Kamie­ni­cy. Wia­ra była źró­dlem sły i wytrwa­ło­ści, Bar­dzo zdol­ny, zre­zy­gno­wał z edu­ka­cji, bo gispo­dar­stwo wyma­ga­ło męskiej ręki. Za to zro­bił wszyst­ko, by Jego dzie­ci uczy­ły się bez wzglę­du na odda­le­nie od szkół czy uczel­ni. Kie­dy mój Brat ode­szedł do wiecz­no­sci w swo­je 32 urdzi­ny, Jego owdo­wia­ła Żona z dwj­ką dzie­ci odda­ła im życie, a teraz oto­czo­na  sza­cun­kiem, pamie­ta­jąc wspar­cie  całej naszej rodzi­ny, cie­szy się czwór­ką wspa­nia­łych wnu­cząt, któ­re uczą sie z pasją, robiąc po dwa fakul­te­ty. A kie­dy Cór­kę moje­go nie­ży­ja­ce­go Bra­ta dopa­dła cho­ro­ba nowo­two­ro­wa, przy pomo­cy wspa­nia­łych leka­rzy zdo­ła­ła ją poko­nać i juz trzy­na­sty rok cie­szy się zyciem i nie znam dru­giej tak poosnej sto­ty, któ­ra ceni każ­dy daro­wa­ny rok życia. W cza­sie wal­ki o życia z wiel­kim dda­niem wspie­rał Ją pozna­ny jesz­cze na stu­diach Mąż.

W naszej podi­zer­skiej wsi mie­li­smy przy­ja­ciół. On już nie żyje, ale zdą­żył wydać dwie piek­ne cór­ki za mąż. Jed­na docze­ka­ła się czwór­ki wspa­nia­łych dzie­ci, dru­giej mał­żeń­stwo się roz­pa­dło w cza­sie sta­nu wojen­ne­go. Oka­za­ło się, że Zięć naszych przy­ja­ciół, funk­cjo­na­riusz ZOMO, nie­wła­ści­cie trak­to­wał mło­dą żonę. Kie­dyś na przy­ję­ciu ktoś powie­dział, że powin­na się  roz­wieść i na nowo uło­żyć sobie zycie. Ona odpo­wie­dzia­ła, że Sakra­ment mał­żeń­stwa to nie pla­ma na suk­ni, któ­rą moż­na wyprać albo kupić nową gar­dwe­ro­bę. Nie szu­ka więc inne­go szczę­ścia, ale jest wspar­ciem dla owdo­wia­łej mat­ki i wie­lo­dziet­nej rodzi­ny siostrt.

Mia­łam zwy­czaj czy­ając mksiąż­ki swy­no­to­wy­wac co cel­niej­sze sfor­mu­ło­wa­nia. Nie mogę odszu­kać tego frag­men­tu, w któ­rym jeden z nobli­stów pisał, że kie­dy roz­pa­da się mał­żeń­stwo, to jak­by zbom­bar­do­wa­no mia­sto. Dom, rodzi­na, jaką two­rzą kocha­ja­cy się ludzie, któ­rzy  ślu­ibu­ja sobie miłość  wier­ność, to jest taka nie­po­wto­rzal­na jakość. Tam wszyst­ko, oby­cza­je tej rodzi­ny, wystrój miesz­ka­na, dobór ksią­żek w biblio­te­ce, bibe­lo­ty, obra­zy, to wszyst­ko jst dzie­łem miło­ści dwoj­ga ludzi.To jakośc nie­po­wta­rzal­na, a jej znisz­cze­nie przy­po­mi­na bom­bar­dwa­nie. Nie mówiąc juz znisz­cze­niach w psy­chi­ce dzieci.

Kie­dyś u zbie­gu ul. Konop­ni­skiej i 1 Maja widzia­łam, jak przez uli­ce rze­cho­dzi kobie­ta i mija męż­czy­znę. Ona trzy­ma dziiec­ko z rękę, ono wyry­wa się i bie­gnie w stro­nę męż­czy­zny, woła­jąc tata. Ona szar­pie dziec­ko za jed­ną rękę, on za dru­gą. W pew­nym momen­cie obo­je odda­la­jąc się  rezy­gnu­ją i pła­czą­cy malec zzo­sta­je na jezdni. 

 

 Maria Suchecka